Lotnisko w Istambule pachnie świeżością (oddano je do użytku w 2018 roku) i łudząco przypomina nam Changi w Singapurze lub jeszcze bardziej Doha w Katarze. Jest czyściutko, dość luksusowo - zadomowiły się tu marki typu Cartier czy Dior. Wadą są natomiast ogromne odległości do pokonania. Żeby przejść z punktu check-in do bramek, trzeba zarezerwować min. pół godziny, i to szybkiego marszu. Mieliśmy jedynie 2 godziny na przesiadkę i szczerze - zanim wysiedliśmy z samolotu i przeszliśmy kontrolę metalową, zostało już na styk czasu, aby dostać się do drugiego samolotu. Akurat trafiła się ogromna wycieczka do Mekki, która skutecznie zablokowała kontrolę metalową. Wsiadaliśmy więc do naszego samolotu na Phuket nieco zestresowani i z niedosytem, że nie udało się choć w minimalnym stopniu zwiedzić lotniska.
Po 2 godzinach lotu Warszawa-Stambuł, czeka nas 10,5 h do samej Tajlandii. Sam lot mija zaskakująco szybko, jedzenie na pokładzie też nie najgorsze, słabe są jedynie propozycje pokładowego centrum rozrywki, a dokładniej wybór filmów dostępnych w tzw. samolotowych monitorkach. Lecimy liniami lotniczymi kraju muzułmańskiego, stąd cenzura w niektórych dostępnych filmach. Powycinane są sceny zbyt mocno romantyczne - aż zdziwienie mnie ogarnia, kiedy w biograficznym hicie "Elvis" oglądam scenę namiętnego pocałunku, która jednak nie została usunięta