Dwa razy w tygodniu w Karon Beach odbywa się targ wieczorny, podczas którego można nie tylko kupić durianowe cukierki czy chustę z tajskiego jedwabiu, ale też spróbować lokalnego streetfoodu. Niestety część "jedzeniowa" jest znacznie mniejsza niż ta z pamiątkami czy ubraniami, ale i tak udaje mi się zgarnąć talerzyk sushi, moje ulubione serowo-ryżowe kulki w tempurze i pad thai. Wracam potem raz jeszcze po dokładkę sushi, ale już zostało wykupione, a panie zwinęły straganik i poszły do domu. Codziennie rano, kiedy wyspa budzi się do życia, idę na spacer na plażę. Po drodze kupuję w Seven Eleven (lokalna sieć sklepików, trochę jak nasza Żabka) kubek kawy i tosty, które pani kasjerka podgrzewa mi w opiekaczu. Z takim ekwipunkiem idę na plażę, mijając po drodze znajome już tajskie twarze.
Pan, u którego wczoraj rano kupiłam ciastka i koktajl arbuzowy, wita mnie szerokim uśmiechem. Wczoraj zapłaciłam mu o 20 BHT za dużo i gonił mnie, kiedy zorientował się, że musi mi wydać resztę. Później mijam małe hotelowe restauracje zlokalizowane na parterach hoteli, gdzie w 99% Rosjanie jedzą śniadanie. Na plaży, pomimo 7 rano, też już sporo osób. Rozkładana jest właśnie siatka do siatkówki plażowej, mijam kilku fanów porannego joggingu czy jogi i medytacji na plaży. Kilka rosyjskich pań już instaluje parawany i kładzie się na plaży z książkami. Morze jest spokojniutkie i śpiew ptaków sprawia, że czuję się tu najszczęśliwsza na świecie. Tajlandia jest bezpieczna i nigdy nie miałam tu żadnych niemiłych doświadczeń. Lokalsi są uczciwi, uśmiechnięci i pozytywnie nastawieni do turystów. Pomimo bariery językowej, zawsze pomocni i sympatyczni. Tęskniłam za Tajlandią i z wielką radością wróciłam do tego kraju. Gdybym mogła, zostałabym tu na stałe, jak i wielu Rosjan, którzy są tu już nie turystycznie, ale przeprowadzili się na dłużej. Zauważam mnóstwo reklam oferujących długoterminowy wynajem, jak grzyby po deszczu wyrastają całe luksusowe kompleksy osiedlowe z widokiem na Morze Andamańskie, gdzie Rosjanie wynajmują/kupują mieszkania i zaczynają tu swoje nowe życie z dala od Europy.
Uwielbiam zwiedzać buddyjskie świątynie. Zachwyca mnie obrzęd składania darów, zaskakujących dość dla nas, z zupełnie odmiennej kultury. Na ulicy spotkać można posągi Buddy, przed którymi Tajowie składają kwiaty, słodkie napoje w szklanych butelkach i jedzenie, najczęściej owoce. Świątyniami opiekują się mnisi w swoich pomarańczowych szatach. Idąc rano na spacer zobaczyłam, jak idący tradycyjnie boso mnisi spotykają lokalnych mieszkańców, którzy klękają przed nimi, całują ich dłonie, a potem przekazują dary. Jedna pani przekazała np. garnek pełen ugotowanych ziemniaków - choć równie dobrze mogły być to inne warzywa w postaci puree.