Pół dnia na promie, kolejne pół w autobusie, ale jeszcze przed zachodem słońca docieramy do Karon Living Room.
Co ciekawe, na dworcu w Phuket Town, gdzie docieramy autobusem z portu, działają monitory, pokazujące nie tylko wynik pomiaru temperatury ciała przechodzących przez dworzec podróżnych, ale też nastrój, płeć czy poziom wysportowania oraz kilka innych wskaźników, niestety opisanych po tajsku, więc nie wiadomo, co badających.
Z powrotem czujemy się jak w Moskwie :) Z uwagi na moje problemy żołądkowe, postanawiam się przeprosić z kuchnią wschodnioeuropejską i odwiedzić restaurację z Maszą i niedźwiedziem. Kelner wita mnie po rosyjsku i jest mocno zdziwiony, kiedy słyszy, że nie znam tego języka. Przynosi szybko talerz pierogów z nadzieniem ziemniaczanym i miseczką kwaśnej śmietany obok. Ze śmietany z racji diety nie skorzystam, ale pierogi są... dziwne. Posmak koperku i ziemniaków, do tego spora ilość masła, na którym były smażone i do tego dziwnie płaski kształt. To nie jest kuchnia jak u mamy, ale zdecydowanie lepszy wybór niż kurczak satay :)
Co by jednak nie mówić o rosyjskiej knajpie w Tajlandii - wiem ze sprawdzonego źródła, że to jedyne miejsce w okolicy, gdzie nie oszukują na alkoholu - zawartość procentów w drinku jest absolutnie prawidłowa (jeśli nie wzmocniona!), w przeciwieństwie do plażowych barów, gdzie Tequila Sunrise nawet nie stała w pobliżu tequili.
Zerkam na ekran tv, na którym odtwarzana jest bajka "Wilk i zając", którą świetnie pamiętam z mojego dzieciństwa w końcówce PRL-u. Z refleksją, że jednak jestem już trochę stara, proszę o rachunek i wracam do hotelu, kupując po drodze koktajl arbuzowy na poprawę humoru.