Wizyta w 24-godzinnej pralni tuż obok hotelu, pakowanie, ostatnie spacery po plaży i... czas na lotnisko. Zamawiamy taxi w recepcji i po 2 godzinach jazdy przez zakorkowaną wyspę, dostajemy się na Phuket International Airport, skąd lecimy do Polski przez Turcję.
Na lotnisku spotykamy kilka osób z obandażowanymi nogami i znaczonymi krwią opatrunkami na kolanach czy łokciach. Pewnie ich wakacje obfitowały w przygody na jednośladach. Moje oparzenie również będzie niemiłą pamiątką, która, mam nadzieję, szybko się zagoi po powrocie do domu. Szkoda mi było zrezygnować z kąpieli w morzu, co z pewnością opóźniło prawidłowe gojenie. W Polsce rana będzie ze spokojem się goić i niedługo nie będzie po niej śladu :) Na razie dość mocno piecze, zwłaszcza przy kontakcie z wodą.
Opuszczam Tajlandię z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony kocham ten kraj od 2010 roku, w którym pierwszy raz tu przyjechałam, z drugiej jednak - cieszę się, że po licznych problemach zdrowotnych wracam do domu, z trochę już lepszym samopoczuciem.
Czy wrócimy tu jeszcze? Na 100%. Na razie jednak bramka jest już otwarta i można wsiadać do samolotu.
Taksówką za 800 BHT jedziemy prawie 2 h zamiast 1 (tak pokazuje Google Maps), ponieważ jedziemy w godzinach szczytu, które, jak uświadamia nas pani taksówkarka, na Phuket trwają od 7 rano do 9 wieczorem.